Wycieczka na Starorobociański Wierch w Tatrach Zachodnich
Niedziela 12 czerwiec, święto zesłania Ducha Świętego, godzina 515. Pierwsze poranne promienie słońca próbują leniwie przedrzeć się przez mgłę i żółte rolety w oknie mojego pokoju. Osiedle Wrzosy zapewne jeszcze śpi, ale ja już niestety nie. Mój szósty – nieprzebudzony jeszcze – zmysł próbuje mi dać do zrozumienia, że to chyba nie będzie dobry dzień... Zarwana sobotnia noc, późny powrót do domu i trzy godziny snu dają o sobie znać ogólnym zmęczeniem i nudzącym bólem głowy. W takiej sytuacji, to chyba nawet zachwalana na każdym kroku południowo-amerykańska herbatka Yerba Mate niewiele pomaga. I nie byłoby w tym miejscu powodów do narzekań gdyby nie fakt, że za niecałe 45 minut muszę być gotowy do drogi na kolejny z tatrzańskich szlaków – tym razem Starorobociański Wierch, oczywiście z moją ulubioną grupą turystyki górskiej przy MOK w Jordanowie. Na domiar złego - wg obliczeń - jestem jeszcze konkretnie spóźniony. Do umówionej 6-tej zostało mi zaledwie 45 minut, z czego 10 - to poranna modlitwa, 15 – toaleta, 25 – śniadanie i trzeba jeszcze dojść do punktu zbiórki... - Kurcze, brakuje mi z dziesięć minut! Nie dam rady, nie jadę – ponure myśli przelatują mi przez mój uśpiony nadal umysł. – Zadzwonię do kogoś i powiem, że... no właśnie, co powiem, że nie chce mi się jechać...? Nie Rafałku, tak się nie da! Jak powiedziałeś „A”, to trzeba powiedzieć „B”. Jeśli chce się utrzymać dyscyplinę, to trzeba być konsekwentnym i nie raz cierpieć. Zgodnie więc z przyjętym – mniej więcej – harmonogramem czasowym, punkt szósta stawiam się na dworcu.
Ku mojemu jednak zaskoczeniu zamiast autobusu czeka mały busik. Zazwyczaj jest tylu chętnych, że trudno się nawet zapisać. Dowiaduję się, że taka frekwencja była już wcześniej przewidziana, bo studenci mają egzaminy, inni wyjazdy, obowiązki, brak wolnego czasu itd. No nic, wsiadam i jedziemy. W środku panuje miła atmosfera i jak zwykle rozmowy o wszystkim i o niczym. Ale bardzo je lubię, zawsze można się dowiedzieć czegoś ciekawego i poznać nowych ludzi. Tu zawsze jadą interesujące osoby, choćby ta pani magister z córką po mojej prawej, albo pan leśnik po lewej, który nie jedno wie o botanice.
Na starcie, czyli u wlotu Doliny Chochołowskiej (tędy bowiem prowadzi droga na Starorobociański Wierch), lądujemy plus minus godziny 700. Czeka na nas umówiona wcześniej kolejka, albo raczej miniaturka pociągu rodem z wesołego miasteczka o tematyce Dzikiego Zachodu. Nawet ten maszynista – oryginalny gość – żywcem wyjęty z jakiejś kreskówkiJ. Osobiście jednak cieszę się na myśl o tym, że nie będę musiał przejść tego odcinka szlaku na własnych nogach, jakoś nigdy nie przepadałem za płaskimi asfaltowymi drogami w Tatrach. Warto przy tej okazji nadmienić, że Dolina Chochołowska jest najdłuższą (10 km) i najrozleglejszą (35 km2) ze wszystkich dolin w Tatrach po stronie Polskiej. Słynie z wyśmienitych terenów narciarskich. Jej nazwa wywodzi się od wsi Chochołów, do której część z jej obszaru od XVII wieku należała. Po drodze nasz znakomity przewodnik – pan Andrzej Bulanda – jak zwykle opowiada ciekawostki przyrodnicze i etnograficzne o mijanych terenach. Pogoda jest ciepła i słoneczna, co daje nam wszystkim radości i energii, zwłaszcza po ostatnich chłodnych dniach. Niemiła niespodzianka czeka nas jednak powyżej górnej granicy lasu – bardzo silny wiatr. Nie jednego wprost ścina z nóg. Jest dosyć chłodny, ale mimo tego, wraz ze słońcem na tej wysokości, potrafi szybko opalić nieosłonięte części ciała.
Starorobociański Wierch osiągamy na Anioł Pański o godzinie 1200. Niby nic trudnego, ale bolą mnie łydki i uda i zapewne nie tylko mnie w grupie. Góra ma 2176 m. n.p.m. i leży w głównej grani Tatr Zachodnich, wzdłuż której ciągnie się granica polsko – słowacka. Ma piramidowy kształt z kamienistymi stokami. Zbudowana jest z granitów i łupków krystalicznych. Jej nazwa pochodzi od dawnej Hali Stara Robota położonej w Dolinie Starorobociańskiej. Natomiast nazwa Stara Robota oznacza nieczynne obecnie wyrobiska – prawdopodobnie już w XVI wieku wydobywano tu rudę żelaza. Wiatr nadal mocno wieje i od czasu do czasu pojawiają się granatowe chmury – czyżby oznaka rychłego deszczu? Lepiej nie! Po ostatniej „mokrej” wyprawie na Kasprowy Wierch i Czerwone Wierchy mam go dosyć na pół roku. Do tego nachodzą mnie jeszcze marzenia o pysznej jajecznicy w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Jak się jednak dowiaduję nie będziemy tam bawić w drodze powrotnej. Trudno, schodzimy. Wiatr ciągle nas gnębi swoimi mocnymi podmuchami, jednak po jakimś czasie chmury rozchodzą się na dobre i znowu jest słonecznie. Na dole jesteśmy o 1630. Mini kolejka znowu nas zabiera, tym razem wprost do żółtego busa. Wracamy do domu.
W tym miejscu należą się wielkie brawa dla małej Małgosi, która pomimo trudnej i wyczerpującej drogi nie poddawała się i razem z nami dotrzymywała kroku niezmordowanemu przewodnikowi.
Rafał Mierzwa – uczestnik wycieczki